Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Eurydyko, Eurydyko...! ma_dziow vs Minea

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Pojedynki Literackie im. Melpomene
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 23:01, 06 Lip 2009    Temat postu: Eurydyko, Eurydyko...! ma_dziow vs Minea

Pojedynkują się: ma_dziow, Minea
Tytuł: "Eurydyko, Eurydyko...!"
Temat: kiedy tracisz to, co najważniejsze, co jeszcze ci zostaje, prócz nadziei.
Konwencja: na poważnie. Kto chce, to z jeziorem łez
Forma: proza
Długość: powieści nie piszemy, aaaleee...
Warunki:
- choroba,
- kubek wody, owoc i kamień
- starzec,
- trzy spełnione oczekiwania/nadzieje i słowa "Tacy jak my nigdy nie ustają"
Termin: 5 lipiec
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 23:07, 06 Lip 2009    Temat postu:

Tekst "A"


Eurydyko, Eurydyko…

Kobieta pochyla się nad tacą i wykłada na okrągły, kamienny stolik kolejno dzban i filiżankę oraz misę z owocami. Obok talerzyk z ciastkami. Jeszcze tylko nalać herbaty. Każdy ruch służącej śledzą zamglone oczy mężczyzny. Siedzi przy biurku, w ręku dzierży pióro, trzyma kilka białych kartek.
- Czas spisać moją małą historię, Nanny – zagaduje, kąciki ust unoszą się, ale głos mu drży.
- Już późno – stwierdza beznamiętnie kobieta i dodaje po chwili: - Czy jeszcze coś, sir?
- Możesz iść, Nanny. Wiesz… – zatrzymuje ją jeszcze w drzwiach. – Kiedy spotkaliśmy się z Lucy po tych wszystkich latach, zwykła mówić, że jesteśmy jak Orfeusz i Eurydyka. Piękni, młodzi. I tak szaleńczo w sobie zakochani… Coraz więcej widzę w tym sensu, Nanny.
Skinęła głową i cicho zamknęła za sobą drzwi.


*
Gdy minie wystarczająco wiele czasu, pozwalamy sobie na trzeźwą ocenę. Tak długo zwlekałem, ale chyba teraz wypada, bym skonfrontował się z przeszłością. Nie łudzę się nawet, że wyjdę z tego pojedynku zwycięsko. Prawdopodobnie polegnę, jak wielu innych w tej historii. Zawsze wolałem patrzeć na siebie jako pana własnego losu, jedynego inicjatora dotykających mnie zdarzeń. Czas bym ocenił siebie jako słabego i małego, z którego życie okrutnie zadrwiło. Chcę to wszystko napisać i tym samym uniknąć publicznych wystąpień. Miałbym stanąć wobec ludzi jako ‘ten, któremu się udało’? ‘Człowiek, który wyszedł cało z tragedii, bo miał cholerne szczęście i wystarczająco dużo sprytu’? Błagam, chociaż tego chciałbym sobie oszczędzić. Upamiętniających nagrań mających na celu zrekonstruowanie tamtych wydarzeń, rozklejonych kobiet szlochających w ramiona niewzruszonych mężczyzn, tortur wiążących się z wysłuchiwaniem nazwisk tych, którzy zginęli. Jakby te zrozpaczone twarze nie stawały mi przed oczami każdego dnia, nie towarzyszyły mi wszędzie. Mam nadzieję przekazać to co muszę w mniej interesujący zapewne sposób; tak, by nie narzucać zobowiązujących min i odpowiedniego zachowania, byś sam mógł podjąć się tej świadomości, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Jeśli tak właśnie mogę nazwać to, co wydarzyło się w siedemdziesiątym ósmym gdzieś na wodach oceanu Spokojnego – drobnym potknięciem. Czytając ten godny pożałowania wstęp znużony czytelnik rzuci pewnie mą opowieść w diabły. Dajcie jednak szansę staremu człowiekowi , który też kiedyś był młody, u którego stóp leżał świat, a nad głową wciąż świeciło mu słońce. Dajcie szansę mi, a przede wszystkim moim kompanom w walce o życie, przetrwanie. Niech żyją jako bohaterzy przynajmniej tutaj, na kartach tej powieści, nawet jeśli nie udało im się przeżyć naprawdę.

~~*~~
- Zginiemy tu – blondynka w dresie podciągnęła kolana pod brodę, obejmując je rękoma. Wydawała się być przekonana o tym, co miało nastąpić. Odgarnięta do tyłu grzywka ponownie opadła na jej zroszone potem czoło. Miała zamknięte oczy, lecz mimo to zdawała się być najbardziej obecną w korytarzu osobą. Każdy tępym spojrzeniem rozglądał się dookoła, jakby miał nadzieję znaleźć dźwignię, śluzę, otwór, drzwi – cokolwiek, co ustrzegło się przed wzrokiem innych, umknęło grupie poszukującej wyjścia, a przede wszystkim prowadziłoby na powierzchnię. Co chwila padało czyjeś imię, zwykle zestawione z ‘kocham’ lub ‘tęsknię’. Nikt już nie pytał kim są owi Peter czy Rose wymieniani przez osobę obok, wspominaliśmy bliskich, jakby ich szeptane z uporem imiona miały utrzymać nas przy życiu.
- Bzdura – padła odpowiedź, bardziej dla zasady niż z przekonania, ale nikt nie miał odwagi podważać naszej mantry. ‘Zginiemy? Bzdura’. Warto było powtarzać sobie te słowa, choćby dla podtrzymania nadziei, która jeśli ma umrzeć ostatnia, powinna jeszcze długo być wśród nas obecna.
- Musi być jakieś wyjście.
Oho! Padają kolejne hasła, wypowiadane tym samym martwym tonem, co ‘poszukajmy drogi ucieczki’, ‘spójrzmy jeszcze raz na plan korytarzy’, ‘trzeba tylko pomyśleć’. Co za ironia losu! Ja, młody człowiek, o perspektywach na przyszłość tkwię bez możliwości ucieczki, czekając aż drogę do nas odnajdzie woda, ewentualnie zatrujemy się gazem, ulecimy w powietrze w razie gdyby wybuchł silnik – możliwości było naprawdę wiele. Starałem sobie wyobrazić reakcje rodziny i znajomych na wieść o mojej tragicznej śmierci. Co powie rodzina Lucy? Automatycznie ścisnąłem dłoń skulonej obok przyjaciółki. Na początku czułem się winny, w końcu to ja namówiłem ją na tę podróż życia od siedmiu boleści, ale potem sumienie odpuściło. Wystarczająco przygnębiła mnie już wizja jedynie mojej śmierci. Nie mogłem brać odpowiedzialności za wszystkie nieszczęśliwe sytuacje, których po części świadkiem byłem. Takie nastawienie wydawało się być błogosławieństwem i pozwalało mi zachować zdrowy egoizm. Na tamtą chwilę jedynym, ale niemalże nie do osiągnięcia celem było opanowanie. W mojej sytuacji oznaczało to odcięcie się od histerii niektórych pasażerów, umiejętności podejmowania decyzji, które miały okazać się trafne (choć raczej nietrafnej z pewnością nie miałbym okazji sobie wyrzucać), logicznego myślenia i trzymania na wodzy wyobraźni, która z kolei podsuwała obrazy, niweczące moje wyżej wymienione starania.
- Spójrzmy jeszcze raz na plan korytarzy.
Nie zaskoczyła mnie ta propozycja, byłem na nią przygotowany, ale nigdy nie wpadłbym na to, że padnie ona z ust Lucy. Szybko się ogarnąłem i przejąłem inicjatywę. Jeśli byłoby to coś, co pozwalałoby jej mieć nadzieję…
- Są jedynie dwa korytarze, które prowadzą do wyjścia. Korytarz E i korytarz B. My znajdujemy się w korytarzu B, w którym otwór prowadzący do wyjścia jest zalany. Aby dotrzeć do korytarza E, musimy cofnąć się do korytarza C, iść wzdłuż D i skręcić w E.
- To dość ryzykowny plan – starszy mężczyzna wstał i niepewnie spojrzał za siebie. – Nie zapominajmy, że uciekliśmy tu przed wodą właśnie korytarzem C, który znajduje się niżej. Czy to nie szalone udawać się tam, kiedy nie mamy pewności, czy woda już tam nie dotarła?
- Pewności nigdy mieć nie będziemy – prychnęła blondyna. Zabawne, że ludzi, którzy być może okażą się ostatnimi, z jakimi przyszło mi rozmawiać, a nawet tymi, od których moje życie będzie zależeć, kojarzę jedynie przez kolor włosów, wiek, sposób mówienia. Ciekawe, jak oni mnie kojarzą. Jako bruneta? Milczka? Młodego chłopca? Tymczasem Lucy znów zobojętniała, jej oczy zaszły mgłą. Poruszyła wszystkich do działania. Nie mogła znieść, że każdy oddaje się własnym rozmyślaniom, zostawiając innym rozważanie ich położenia i szukania rozwiązań. A tymczasem trzeba było działać.
- Chrzanienie. Żyjemy, tak? – starszy pan starał się coraz bardziej opryskliwy. Zrodziła się we mnie chęć nazwania go po nazwisku. Nie zdobyłem się jednak na pytanie. Wtedy wydawało mi się bluźnierstwem oddawać się tak frywolnym pytaniom, jak takie o imię. Zresztą nie byłem przekonany, czy zostałbym prawidłowo odebrany. Facet nie wyglądał na przyjaźnie nastawionego, a rozjuszać go jeszcze bardziej nie miałem ochoty. – Więc czego jeszcze chcecie? Czekajmy na pomoc, ktoś musi się zjawić. Brak odbioru z tak dużego statku musi być zauważony.
- Akcje ratunkowe nie trwają pięć minut – zaoponowałem. – Zwykle to długie godziny, nawet dni. Woda zwykle bywa na miejscu szybciej. Nie możemy tak tu czekać na… - słowa uwięzły mi w gardle. Nie chciałem grać tak w otwarte karty i nazywać rzeczy po imieniu. Byłoby świństwem z mojej strony powiedzieć, że czekamy na śmierć. - … akcję ratunkową.
Męczyły mnie te rozmowy. Dlaczego nie mogliśmy szybko czegoś postanowić? Zdecydować się na jedną opcję, działać szybko i bez zastanowienia? Czy naprawdę konieczne było rozdrapywanie wciąż na nowo tych samych strategii, które uwypuklały jak małe szanse mamy w tym starciu? Tak chciałbym móc powiedzieć ‘dość’.
- Rozwiążmy to za pomocą głosowania – zabrał głos milczący dotąd Brytyjczyk, o silnym szkockim akcencie. – Kto jest za czekaniem na ratunek ?
W górę ręce podniosło kilka osób, nie pamiętam dziś dokładnie ile. Wiem, że mój pomysł miał duże poparcie, a wkrótce potem zwartą grupą zostawiliśmy za sobą korytarz B.

~~*~~
Nie, nie. Źle zacząłem. Powinienem wszystkich przedstawić, z uprzejmością wskazać kto jest kim i jaką rolę odgrywa, a przede wszystkim, jak do diabła znaleźliśmy się wszyscy w tym piekle. Czas nadrobić zaległości. I choć to tam, w korytarzu B, zaczyna się paniczna walka o życie, cała ta historia zaczęła się dużo wcześniej. Kto wie, może nawet w chwili kiedy podśpiewując wesoło trzymałem w rękach bilety, wręczałem je Lucy, a ona z radością rzuciła mi się na szyję…
Nazywam się Johnny Berger. Przeciętny Amerykanin, wykształcony i pełen pasji, powodzenie u kobiet też miałem. Od kiedy pamiętam w moim życiu obecna była Lucy McAvoy. Nasze mieszkania sąsiadowały ze sobą, razem chodziliśmy do szkoły, po szkole średniej nasze kontakty się rozeszły, a spotkaliśmy się w pewien lipcowy dzień, jakże odmienieni i dojrzalsi. Każdy z was to przechodził. Trudno to nazwać zakochaniem, ale na pewno jej osoba mnie oczarowała. Stanęła wtedy przede mną, młoda i piękna. A ja oszalałem. Nie myśląc wiele wykupiłem bilety na rejs, podróż naszego życia. W imię przyjaźni, jak ją później przekonywałem. Była zachwycona. Co tu kryć, ja też byłem pewien, że na tym okręcie dane mi będzie spędzić najszczęśliwsze dni mojego życia. Dni na otwartym morzu płynęły wolno. Kierowaliśmy się na Anglię, do Dover. W Ameryce zostawiliśmy wszystkie nasze problemy, zobowiązania. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wolni wtedy byliśmy. Od ludzi nie stroniliśmy, ale większość czasu cieszyliśmy się jedynie swoim towarzystwem. Pewnego wieczoru Lucy źle się poczuła, o ile pamiętam, narzekała na nudności, co później okazało się zatruciem pokarmowym, dość przykrą zresztą chorobą. Właśnie wtedy statek obiegła wieść, że tuż obok nas przepłynie wracająca z Anglii ‘Saint Mary’. Ludzie powoli gromadzili się na pokładzie. Teraz wydaje się to głupotą, ale wtedy zdawało się być wspaniałą rozrywką - stać tam, nie zważając na deszcz ani wiatr i krzyczeć ile sił, czekając na odpowiedź ze strony pasażerów statku obok. My zostaliśmy pod pokładem, a razem z nami kilka osób. Była wśród nich blondyna oraz starszy pan, chyba również Brytyjczyk… Niewiele musieliśmy czekać na potężne uderzenie. Szyby pękły, a w powietrze wzbiło się tysiące odłamków szkła. Światła co chwila zapalały się lub gasły, podczas gdy statek niebezpiecznie się kiwał. W pierwszym odruchu każdy rzucił się na podłogę, zasłaniając dłońmi twarz.
- Uciekajmy – padło hasło, a ktoś rzucił się do pierwszych lepszych drzwi. Reszta podążała za nim. – Sekunda.- Zatrzymaliśmy się, a po chwili zobaczyłem jak dobrze zbudowany, ciemnowłosy mężczyzna sięga po zawieszony na ścianie plan korytarzy.
- Ty – zwrócił się do mnie, patrząc na kartkę – pójdziesz wezwać pomoc. Korytarzem prosto, kolejno w prawo i lewo. Tam powinieneś znaleźć jakąś aparaturę, bo ja wiem… Ja pójdę po sprzęt, na pewno przydadzą nam się latarki, liny, to wszystko powinno być w magazynku, na końcu korytarza obok. Nie wiem dokładnie, co się stało…
- Statek tonie, to jasne. A ja nie zamierzam tonąć razem z nim – oświadczyła blondyna.
- Dlatego udasz się po żywność, jakiś prowiant, cokolwiek. Taka ewakuacja jak znam życie może potrwać trochę dłużej. Reszta na nas czeka, będziemy za piętnaście minut, a gdybyśmy nie wrócili… Starajcie się wydostać jak najwyżej. Spodziewam się, że woda znajduje się teraz na samym dnie, zanim dojdzie tu powinno minąć jakieś siedemdziesiąt, może sześćdziesiąt minut. Proszę, oto plan – wręczył mi kawałek papieru. - Im dalej litera w alfabecie tym wyżej. Oczywiście, tak powinno być biorąc pod uwagę jedynie samo tonięcie, w praktyce jednak mają miejsce dodatkowe okoliczności, więc nie znamy na pewno kolejności w jakiej korytarze będą znajdować się pod wodą.
- A ty jak sobie poradzisz bez planu? – zatroszczyła się Lucy. W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko.
- Ja znam ten statek wystarczająco dobrze by się nie zgubić – wzruszył ramionami, a mi dopiero wtedy rzucił się w oczy charakterystyczny dla załogi statku strój. Szepnąłem do Lucy kilka ciepłych słów i podążyłem drogą, jaką mi wytyczono. Aparatura nie działała, co byłem w stanie stwierdzić od razu. No dobrze, nie od razu – po kilkunastu kopnięciach i gorączkowym opukiwaniu sprzętu oraz bezskutecznych próbach skomunikowania się z centralą. Na nic moje modlitwy i błagania. Choć wezwałem do pomocy wszystkich bogów i bóstewka, które przyszły mi tylko do głowy, żaden nie ulitował się nad biedną, człowieczą duszą. Kabinę opuściłem bez osiągniętego celu. Piętnaście minut później byłem już na miejscu. Pozostałej dwójki nadal nie było. Reszta zawzięcie debatowała nad ewentualną drogą do wyjścia. Zdawali się nie zauważać mojej obecności. Jedynie Lucy zdobyła się na uśmiech.
- Dajmy im jeszcze pięć minut – prosiłem zbierających się już do drogi towarzyszy doli. Czułem, że byliśmy im winni tę odrobinę czasu za ich poświęcenie. Czekaliśmy więc, a rzeczywiście po chwili dołączyła również do nas blondyna. Oznajmiła, że oprócz jedzenia zdążyła również połączyć się z centralą przez sprzęt co prawda marnej jakości, ale w dobrym stanie. Oczywiście na wypadek, gdyby mi się nie udało, a wiadomość, że jednak nie do końca poszło mi tak jak powinno skwitowała złośliwym uśmieszkiem. Należący do załogi mężczyzna nadal się nie pojawiał, a my stawaliśmy się coraz bardziej niecierpliwi. Z pewnością każdy z nas dopuszczał do siebie myśl, że będą ofiary, ale nie że to nastąpi tak szybko. Przed chwilą stał przed nami silny, pełen wiary i rozsądny człowiek, a teraz miałby okazać się bezradny wobec nadchodzącej tragedii? Decyzja jednak została podjęta bardzo szybko. Mieliśmy iść dalej, więc poszliśmy. Z żalem, ale pewnym krokiem opuszczaliśmy korytarz, kierując się coraz wyżej, aż doszliśmy do domniemanego wyjścia, gdzie czekać na nas miały kapoki, łodzie i droga na powierzchnię.
- Zalany – oceniłem, obserwując jak tuż obok otworu, wzdłuż linii, gdzie połączone ze sobą były kawałki blachy, spływała woda. Być może nie cały, przyszło mi na myśl, ale przejście było wąskie, woda podnosiła się szybko, nie mielibyśmy szans. Każdy wyrażał swój zawód na różne sposoby. Jedni zrezygnowani decydowali się usiąść, inni klęli bez opamiętania, niektórzy śmiali się lub płakali, trudno było mi stwierdzić. A może jedno i drugie.
- Zginiemy tu – blondynka podciągnęła kolana pod brodę.

~~*~~
W korytarzu C zastaliśmy wodę. Nic specjalnego, sięgała nam jedynie do kostek, ale jednak każdy z nas czuł dyskomfort brnąc przez mokrą ciecz i chciał mieć ten odcinek już za sobą. Nikt nie rozmawiał, nikt nie szlochał, zdawać by się mogło, że również nikt nie oddychał - taka panowała cisza. Z własnego doświadczenia wiem, że w takich chwilach człowiek jest wystarczająco rozerwany, by nie mieć ochoty rozmawiać. Musiał obserwować, czy czasem nie spostrzeże ukrytych, nie znajdujących się na mapie drzwi. Musiał słuchać, by nie przegapić szumu zbliżającej się wody, czy krzyków ekipy ratowniczej, a może jakiegoś zbłąkanego pasażera. Z kolei myślami trudno było nie wracać do uśmiechniętych twarzy bliskich. Do tego wciąż należało uważać, aby nie upuścić pakunku i się nie zagapić. Nie mam pojęcia ile czasu upłynęło, kiedy w naszej wyprawie niespodziewanie nastąpił punkt zwrotny.
- Słyszycie?
Słyszeliśmy. Z naprzeciwka dochodziło nas echo czyichś głosów. Nie odważyliśmy się ruszyć, staliśmy jak wmurowani. Aż w końcu nadeszli. Gdzieś we mnie tliła się nadzieja, że to może pomoc nadeszła, a w chwili kiedy zobaczyłem przemokniętą grupkę widzianych przedtem na pokładzie innych pasażerów w sercu znów pojawił się ciężki kamień.
- A więc nie tylko my żyjemy – uśmiechnęła się jakaś kobieta, trzymająca za rękę kilkuletnie dziecko.
- Na to wygląda – odpowiedziałem. Było ich pięcioro. Trzech mężczyzn, kobieta i dziecko.
- Jestem członkiem załogi – stwierdził brunet i podał mi rękę. – Emmet Ray. Jestem pewien, że dzięki mojemu doświadczeniu wszyscy wyjdziemy z tego cało.
- Mieliśmy tu już jednego doświadczonego – odpowiedziała mu Lucy z przekąsem, a zauważając błysk zainteresowania w jego oczach, dodała: - Zniknął, nim wyruszyliśmy.
Po tych słowach atmosfera natychmiast zgęstniała. Wyciągnięta ręka natychmiast się cofnęła, a uśmiech zniknął z przyjaznych twarzy.
- Idziemy do korytarza B, tam czeka na nas wyjście. Dołączcie się do nas, a nie pożałujecie.
Ktoś z nas roześmiał się głośno na te słowa. To musiała być blondyna, bo pamiętam jak kąśliwie zauważyła, że właśnie stamtąd wracamy, a czego jak czego, ale bezpiecznego wyjścia tam nie znaleźliśmy.
- To jakaś pomyłka. Jestem pewien, że wejście nie jest zalane. Nic na to nie wskazuje.
Nastąpiła krótka wymiana zdań. My obstawialiśmy przy swoim; że widzieliśmy na własne oczy, że właśnie stamtąd wracamy, ale doświadczenie mężczyzny stanowczo odrzucało nasze argumenty. Po chwili mieliśmy się rozejść. Wiedzieliśmy co ich tam spotka. Woda, może nawet śmierć. Ale nie mogliśmy nic zrobić.
- Niech pani idzie z nami – Lucy chwyciła dziecko za rękę, w oczach stały jej łzy. – Niech pani idzie, nie chce pani przecież dziecka na śmierć… Tam naprawdę jest woda, proszę mi wierzyć. Niech mi pani do cholery uwierzy.
Ale ona poszła, wraz z dzieckiem, zostawiając moją przyjaciółkę w stanie rozpaczy. Była twarda, ale bezsilność robiła swoje. Ruszyliśmy w dwa przeciwne kierunki, my pchani nadzieją, oni doświadczeniem.

~~*~~
W korytarzu D nikt nie miał wątpliwości co do źródła coraz głośniejszego szumu oraz przyczyny głuchych uderzeń w stalowe ściany korytarza. To unoszone przez wodę przedmioty, być może prowadzone tu z najdalszych części statku kołysały się w prawo, to znów w lewo.
- Nie mamy dużo czasu.
Niewiele nas dzieliło od korytarza E. Byliśmy w rzeczywistości tak blisko, że gdybyśmy teraz mieli zginąć, byłoby to cholernie beznadziejne. Niewielka ilość wody, która nam do tej pory towarzyszyła, nie zdołająca nawet pokryć całej powierzchni podłogi, zamieniła się w rwący strumień sięgający naszych łydek.
- Musimy się pośpieszyć. Nie wiemy czy wyjście nie jest zalane. Potrzebujemy planu, dobrej organizacji i tak dużo szczęścia, jak tylko zwykły śmiertelnik może mieć.
- Spójrzcie, tu jest jakaś odnoga - wskazałem na wylot po naszej prawej stronie. – Gdyby z wejścia wylały się na nas hektolitry wody, zawsze możemy tam uciec. Potrzebujemy tylko ochotnika, który tam pójdzie i zaryzykuje. Obawiam się jednak, że on nie miałby szans, gdyby coś poszło nie po naszej myśli.
- Ja pójdę - stwierdziła hardo blondyna. W tej samej chwili poczułem do niej coś na kształt szacunku, ale zmieszanego z przerażeniem. Ona musi być szalona. – Wiem, że jeśli ja nie ruszę tyłka, wy będziecie dalej planować, a woda osiąga niepokojącą wysokość naszych kolan.
Powiodłem wzrokiem po męskiej części tego towarzystwa. Wydaje mi się, że każdy z nas czuł w mniejszym lub większym stopniu pewien dyskomfort, że idzie tam kobieta. Jednak każdy uparcie milczał, w skutek czego kilka minut później za zakrętem zniknęła właśnie ona. Czekaliśmy w napięciu. Nie byliśmy zestresowani, tak jak student przed egzaminami czy aktor przed premierą… Był to rodzaj napięcia, który wiązał się ze zmęczeniem, może też lekkim niepokojem o najbliższą przyszłość.
Tymczasem gdzieś tam, w korytarzu E woda, pędzona ciśnieniem została uwolniona. Nie wiem, nie było mnie tam. Jedynie w najgorszych koszmarach widzę jak wątłe ciało wiotczeje pod wpływem uderzenia, jak woda wlewa się do uszy i zamyka usta. Kolejne ludzkie życie zostało stracone. My wtedy, usłyszawszy zbliżający się żywioł, rzuciliśmy się tak jak planowaliśmy do wąskiego przesmyku, którego koniec niknął gdzieś tam daleko. Położony był on pod takim kątem, że szanse na natychmiastowe zalanie były bardzo niewielkie. Woda miała się wlewać powoli, ale gdybyśmy pośpieszyli tym korytarzem i weszli do innego, mielibyśmy szanse uciec. Parę minut później wszyscy się otrząsnęli. Brakowało kilku. Brakowało Lucy.
- Idę jej szukać – być może powiedziałem to wtedy głośno, być może to tylko myśl przemknęła przez moją głowę. Tak czy inaczej, te silne postanowienie kierowało mną w chwili kiedy rzuciłem się w ścianę wody. Sądzę, że niewielu z was doświadczyło w życiu tonięcia. Postaram się więc wam opisać jak niewyobrażalnie to jest przykre. Oczy piekły, płuca rozdzierał ból, instynkt każe zawracać do miejsca, gdzie byłem bezpieczny, a kończyny wyrzucane w przód kierują mnie coraz dalej. Musiałem zaczerpnąć powietrza, bałem się przestać płynąć, zdając sobie sprawy, że od tych sekund zależy życie bardzo drogiej mi osoby. Woda docierała do skrzyżowania korytarzy gdzie miała spowolnić swój nurt i pozwolić mi na krótki odpoczynek. Płynąca w różnych kierunkach, powoli obniżała swój poziom, a w końcu zdołałem wstać i odetchnąć. Ból w płucach dalej nie ustępował, ale stał się do zniesienia, kiedy wyparłem myśl o nim wspomnieniem o Lucy. Musiałem ją znaleźć, pomóc jej, uczynić wszystko by była bezpieczna. Nie chodziło tu o przyjaźń czy też zauroczenie. W tamtej chwili narodziło się głębsze uczucie. Wiedziałem, że jako przyjaciel sprawdziła się świetnie, do tego doszła ta fascynacja nią jako kobietą. Kochałem ją, tak myślę.
*
Czarny kot wspina się na biurko, wprawiając w drżenie porcelanę. Cicho mruczy akompaniując kroplom deszczu uderzającym o parapet i trzaskającym w kominku płomieniom. Ręka, o którą się ociera, odtrąca go niecierpliwym ruchem.
- Daj spokój, Neveu. Na pieszczoty przyjdzie pora… - mówi starszy pan i oplata dłońmi kubek wody. Wystygła herbata była za mocna, a on potrzebował jedynie zastąpić tę suchość w ustach. – Jestem już bardzo stary – odzywa się nagle. – I zmożony chorobą. A jeszcze niedawno taki gówniarz był ze mnie. Wiesz… - częstuje kota ciastkiem, a obserwując jak czworonóg powoli je dodaje: - Coraz więcej sensu w tych jej słowach, kiedy to piszę. Jak Orfeusz rzuciłem się jej na pomoc. Gnany uczuciem i bezradnością. Ocalić moją Eurydykę.
Zwierzę przemierza długość blatu i zwinnie zeskakuje. Pióro znów dotyka kartki.


*
Znalazłem w kieszeni plan korytarzy. Zaskoczyło mnie to, bo zupełnie zapomniałem, że owy posiadam. Na szczęście śliski papier ocalił swoją cenną treść przed zmoknięciem, a czarne kontury nie były nawet rozmazane. Mój wzrok skupił się na korytarzu D, a potem na rozgałęzieniu u końca, skąd biegły trzy wyjścia… Nie dam głowy czy małe równoległe linie, będące ślepym zaułkiem zwróciły moją uwagę w tamtej chwili, czy trochę później. Pamiętam jednak jak kolacja podeszła mi do gardła, kiedy rozpoznałem na mapie odnogę, w której byli moi towarzysze, liczący na drogę ucieczki w wypadku, gdyby pierwotny plan nie poszedł najlepiej. Korytarz był długi. Zapewne nie przejęli się moją głupotą i poszli przed siebie. Mogłem jeszcze zdążyć przed wodą dotrzeć tam, ostrzec ich i cofnąć się tutaj i próbować od nowa. Jednak Lucy była ważniejsza. Ruszyłem pierwszym lepszym korytarzem. Nawoływałem jej. Bóg jeden wie ile czasu kluczyłem, ile razy cofałem się, ile modlitw zmówiłem. A kiedy przysiadłem już zrezygnowany i gotowy na śmierć zza ściany dobiegł mnie ten upragniony głos.
- Lucy? Czy to ty?
Usłyszałem w odpowiedzi histeryczny śmiech, potem szloch i choć nie otrzymałem potwierdzenia wiedziałem, że to ona.
- Lucy, wydobędę cię stamtąd – czcze, szczeniackie obietnice. Nie miałem zielonego pojęcia jak miałbym ją stamtąd wydostać. W zanadrzu miałem jedynie głupi plan i ochocze serce, a przede wszystkim nadzieję. Bo kiedy tracisz wszystko, cóż ci jeszcze zostaje prócz nadziei?
- Johnny, błagam. Pomóż mi… Wody przybiera, mam jej po szyję. Błagam cię.
- Widzę wejście, zaraz go otworzę i uciekniemy.
- Johnny, błagam. Zaraz znajdę się pod wodą.
Nie mogłem słuchać jej płaczu. Poczułem w sobie wolę walki. I nagle dopadła mnie myśl, w jaki sposób zginęła blondyna. Woda pod ciśnieniem pewnie zrzuciła ją z nóg, pochłonęła ją, przygniotła.
- Johnny, nie mam już sił utrzymywać się na powierzchni…
Takie słowa, wypowiedziane z taką rozpaczą mają wielką siłę. Jednak o wiele większą siłą jest ludzki strach. W chwili, gdy rzucałem się w wodę, by odnaleźć Lucy działałem bez zastanowienia, działałem pod wpływem impulsu. Gdy jednak miałem czas na namysł, sprawy zaczynały się komplikować. Jej życie za moje życie. Moje - za jej. Zacząłem chłodno kalkulować. Tak, właśnie. Kalkulowałem, które życie jest mi bardziej drogie i opłacalne. Nikt nie ma pojęcia z jakim bólem i wstydem piszę te słowa. Odszedłem. Zostawiłem ją tam, tonącą i samotną. W głowie wciąż słyszę jak krzyczy moje imię…

*
- … i tak jak Orfeusz zawiodłem swoją ukochaną. Przez własne ‘chcę’, ‘muszę’. Czy to nie żałosne, Nanny?
- Nikt nie postąpiłby lepiej na pana miejscu, sir.
Nanny zbiera z biurka, wciąż pełną herbaty filiżankę. Kładzie na srebrnej tacy obok innych, z równie nietkniętą zawartością naczyń.
- Skończył pan pisać, sir? – pyta znużona, chociaż już zna odpowiedź. Tak jak wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu zatrzymał swoją powieść w tym samym miejscu i miał do niej nie wracać, aż do następnego wieczoru, kiedy wszystko zacznie od początku i znów urwie.
- Byłem już tak blisko końca – przymyka oczy starzec.
- Czy panu to się nigdy nie znudzi? – ośmiela się westchnąć Nanny.
- Chcę pokazać światu, że nie jestem bohaterem. Że w tej historii ktoś inny zasługuje na ten zaszczytny tytuł. I mam nadzieją, że w ten sposób zrekompensuję im jakoś, że wtedy nie zawróciłem… W obu przypadkach. Wiesz, Nanny, wciąż szukam rozgrzeszenia dla moich dawnych win. A tacy jak my nigdy nie ustają.

KONIEC
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 23:21, 06 Lip 2009    Temat postu:

Tekst "B"

Eurydyko…, Eurydyko…!


- Skąd przyszłaś, dziecko?
- Nie powiem, starcze.
- Kim jesteś?
- Tego też ci nie powiem.
- Jak się nazywasz?
- Proszę, nie pytaj. Wiem, że jeśli wyrzekniesz moje imię, ja nie będę w stanie cię nie posłuchać i nie przyjść. Uczyniłabym wszystko, o co byś mnie poprosił, a tego nie chcę i nie mogę.
- Co będziesz robiła?
- Czekała.

***

Do Królestwa Śmierci prowadzi zazwyczaj kilka wejść. Ciężko je odnaleźć, bo nawet piekło ma swoje tajemnice i nie każdy może przekroczyć jego progi. Ale kiedy już zejdzie się w dół skalnej rozpadliny lub zniknie w głębi jaskini, ogarnia nas nieprzenikniona ciemność. W nozdrza uderza zapach siarki, a zmysły wyczuwają obecność zmarłych. Stąd nie ma wyjścia, droga prowadzi już tylko w jedną stronę i wielkiej odwagi wymaga od zwykłego śmiertelnika dobrowolne zagłębienie się piekielną czeluść.
Hades jest dokładnie taki, jakim każdy go sobie wyobraża. Duchy zmarłych, jeśli nie trafią na Elizejskie Pola, wiodą tu raczej marny żywot, błądząc pogrążone w dziwnym transie. W odległym Tartarze na dobre umiera nadzieja. Nie ma tam dla niej zastosowania, a jeden łyk wody słynnej Lete pomaga zapomnieć o wszelkich oczekiwaniach. Nurt ognistego Periflegetonu pali tych, którzy mimo wszystko chcą pamiętać i uciec, zaś dziewięć wstęg czarnego Styksu dusi swymi splotami pozostałych desperatów. U końca drogi na śmiałków, czeka trzygłowy Cerber, który sam jeden starcza za wszelkie przeszkody podziemnego świata.

Nad błotnistym Acheronem, tuż obok Charonowej łodzi, płakała Eurydyka…

*

Na białym łóżku w białej koszuli siedzi dziewczyna, wpatrując się w równie białą ścianę. Na idealnie gładkiej powierzchni brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia, czegoś, o co można byłoby zahaczyć wzrok. To dobrze, gdyż ona, choć patrzy, i tak niczego nie widzi. Kołysze się w przód i w tył, jak bezbronne dziecko i nie reaguje na otoczenie. Tuż obok matka zaciska z całej siły usta, żeby się nie rozpłakać i kładzie drżącą dłoń na ramieniu córki.
- Edytko… - zaczyna.
Ta nadal nie reaguje. Jakby jej tu wcale nie było. A jedyne, co po niej pozostało, to blada, wymizerowana twarz i puste jak bezdenna studnia oczy.
- Edytko…
Jasnowłosy mężczyzna krąży po pokoju, ukazując światu chmurną, zaciętą twarz. Niemal wydeptał już ścieżkę od okna do drzwi. Nerwowym ruchem zapala papierosa. Stojący przy łóżku stary lekarz marszczy brwi, ale powstrzymuje się od komentarza. Na słowa – dużo słów brzmiących jak wyrok – przyjdzie jeszcze czas. Na razie słucha jak zdesperowana kobieta próbuje dotrzeć do córki i wie, że matka nic nie wskóra. On zna takie jak ta dziewczyna, czytał pozostawiony list pożegnalny, który wręczyła mu policja, widział łzy i słyszał bełkot, który potrafi zrozumieć tylko psychiatra z długoletnią praktyką.
- Co ja mam zrobić? – W głosie matki pobrzmiewa bezsilność, ale widać, że się nie poddaje, że jeszcze walczy, mając nadzieję, że to, co spotkało jej dziecko, to tylko zły sen.
Pora ją z niego obudzić.
- Eurydyko! – Lekarz powtarza to, co już wcześniej udało mu się wychwycić ze zbitki nieskładnych zdań. – Eurydyko!
Zmiana jest natychmiastowa. Dziewczyna odwraca się gwałtownie, unosi głowę i wbija wzrok w drzwi bez klamki. W pustych dotąd oczach pojawia się życie.
- Orfeusz? – pyta, zrywając się z posłania. – Przyszedł?
Lekarz kręci głową, a matka nie wytrzymuje i wybucha płaczem. Jej mąż odsuwa się od okna i ze złością ciska niedopałek papierosa na podłogę.
- Panie, co jest?! Myślałem, że macie ją z tego wyciągnąć, a pan ją jeszcze zachęca?! – wybucha. – Ja nie chcę, żeby moja córka tkwiła w tej bajce, którą sobie ubzdurała!
- My też tego nie chcemy – Głos lekarza jest spokojny, kojący. – Ale żeby ją wyleczyć, muszę najpierw nawiązać z nią kontakt, dowiedzieć się od niej jak najwięcej, poznać przyczynę i wyrwać ją z tego stanu, w którym obecnie się znajduje. Na to potrzeba czasu.
- Przyczynę?! – Mężczyzna wydaje się być niezwykle rozdrażniony. – Już ja wiem, co jest przyczyną! To ten drań, dla którego ona straciła głowę!
- Kochanie… - zażenowana kobieta kładzie rękę na ramieniu męża, ale ten odsuwa się od jej dotyku.
- A ty to popierałaś! – krzyczy na żonę. – Tak się kochają, mówiłaś! Tak do siebie pasują! Teraz facet poszedł w siną dal, a nam została córka wariatka!
Stary doktor nie reaguje. To nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek reakcji rodziny pacjenta. W tym zawodzie widział już prawie wszystko, można powiedzieć, że z ludzkimi dramatami jest za pan brat. Para ciska się po pokoju, a Edyta wspina się ostrożnie na swoje łóżko. Podciąga kolana pod brodę, owija je białą szpitalną koszulą i powoli wycofuje się z powrotem w głąb swojego umysłu. Puszcza mimo uszu krzyki rodziców, odpycha od siebie rzeczywistość tak, jak dziecko odmawia niechcianej zabawki i zamyka oczy. Jeszcze chwilę wirują w jej umyśle obrazy, których sobie nie życzy i próbuje wyprzeć ze swojej świadomości. Są tam niezrozumiałe słowa „To koniec, mała. Znudziłaś mi się, no trudno, taki los”, pamięta jak przez mgłę rozpacz, straszliwą świadomość samotnego jutra, rozsypane wokół łóżka tabletki i świdrujący w uszach dźwięk karetki pogotowia Potem biel szpitala, kraty w oknach i płacz matki.
W pierwszej chwili Edyta nie chce stawić czoła rzeczywistości i odczuwa pokusę, by uciec. By uwolnić umysł od przygniatającej codzienności. Nawet nie wiadomo kiedy okazuje się, że sytuacja wymknęła się spod kontroli i właściwie nie ma już wyboru.
Acheron staje się granicą nie do pokonania.

*

Poznali się na studiach. Ona była wówczas na pierwszym roku i strasznie denerwowała się przed sesją. Kaśka siłą wyciągnęła ją na imprezę trzy piętra wyżej w akademiku. Nic nie dały tłumaczenia, że nie chce, nie może, że jak ten semestr zawali, to ojciec ją zabije. Siedziała spięta w kącie, powtarzając w myślach notatki i nie reagując na zaczepki kumpli. Jasne, że im się podobała, taka krucha, delikatna o jasnych włosach i oczach spłoszonej sarny. Filigranowa baletnica zachwycająca lekkością ruchów. W połowie imprezy pojawił się Olek, witany owacjami lekko podpitych już kumpli. „Zagraj nam coś! Zagraj!” wrzeszczeli, „Nie daj się prosić!
I Olek zagrał.
Zapomniane notatki wypadły Edycie z rąk, czas stanął w miejscu, a chłopak z trzeciego roku grał i grał na wszystkim, co mu podsunęły zasłuchane dziewczyny. Na gitarze, na harmonijce, na flecie… A kiedy sięgnął po skrzypce, niebo runęło jej na głowę. Melodia była niezwykła, unosiła się wokół nich, a Edyta miała wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, a uda się pochwycić dźwięk. Muzyka poruszała duszę, więziła umysł i rozpalała zmysły. Olek zwrócił na Edytę uwagę i nie minęło wiele tygodni, a byli już nierozłączni. Edyta świata poza nim nie widziała, istniał tylko on i jego muzyka, która przykuwała do siebie niewidocznymi łańcuchami. Chłopak był jak narkotyk, uzależniła się od charyzmatycznej osobowości Olka i to z niego czerpała siły i radość życia. Kaśka ją ostrzegała, próbowała uzmysłowić przyjaciółce, że ta za bardzo się angażuje, że sama nie wie, czy bardziej straciła głowę dla chłopaka czy dla jego „brzdąkania na gitarze”. Edyta nie słuchała.
Przezwano ich dla żartu Orfeuszem i Eurydyką i tak już zostało.
Nawet jej się to podobało. Brzmiało tak ładnie, poetycko i niezwykle romantycznie. Niewiele pamiętała z mitów greckich, które przerabiali kiedyś na języku polskim i postanowiła wspomóc się odpowiednią wiedzą. Pobiegła do biblioteki i pokłóciła się z jakimiś licealistkami o ostatnią pozycję Mitologii Parandowskiego. Chwyciła jeszcze poemat Wergiliusza i zatonęła w tomiku Miłosza.
„…Orfeusz był królem śpiewakiem. Śpiewał i grał na lutni tak pięknie, że wszystko, co żyło, zbierało się dokoła niego, aby słuchać jego pieśni i grania. Drzewa nachylały nad nim gałęzie, rzeki zatrzymywały się w biegu, dzikie zwierzęta kładły się do stóp – i wśród powszechnego milczenia on grał.
Jego żoną była piękna drzewna nimfa, Eurydyka. Kto ją ujrzał, musiał ją pokochać. Pewnego razu Eurydykę w dolinie Tempe spotkał Aristajos. Cudniejszej doliny nie ma w całym świecie, a tańcząca nimfa wśród łąk zielonych, haftowanych kwieciem rozmaitym, wydała mu się jeszcze bardziej uroczą. Nie zdołał powstrzymać żądzy. Uciekającą Eurydykę ukąsiła żmija i nimfa umarła
…”
Dziwnie się wtedy poczuła. Nieswojo, jak gdyby zerknęła w księgę, w której spisano przeznaczenie. Pomyślała, że to głupie, że nie powinna się tym przejmować, ale wrażenie pozostało. Zamknęła książkę tak niefortunnie, że rozdarła stronę, a potem wyszła szybkim krokiem z biblioteki.


*

Szpital psychiatryczny jest dokładnie taki, jakim każdy go sobie wyobraża. Łatwo wejść, ale wyjść jest już zdecydowanie trudniej. Człowiek gubi się w plątaninie białych, niekończących się korytarzy. W nosie kręci od zapachu lekarskich medykamentów, zaczynają rządzić strach i niepewność. W malutkiej tabletce obowiązkowo popijanej kubkiem wody kryje się życie człowieka. Tutaj tabletka i zastrzyk są odpowiedzią na wszystkie pytania, remedium na wszelkie zło. Kraty w oknach i drzwi bez klamek powstrzymują wszelką myśl o ucieczce.
W tym miejscu można tylko czekać bez końca. Edytę otaczają tacy sami jak ona. I chociaż dziewczyna skupia się na wypatrywaniu swojego Orfeusza, a jej umysł błądzi w innym świecie niż ten, czasem ma świadomość tego, gdzie się znajduje. W takich chwilach ciężko jej znieść towarzystwo innych ludzi, odsuwa się od snujących tu i ówdzie grupek, ucieka wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem starego lekarza.
Szpital jest pełen osobliwości. Edytę nie ciągnie do żadnej z nich, ale jeśli już miałaby wskazać kogoś, kogo na swój sposób lubi, wskazałaby na Mateusza. Ten hipochondryk po trzydziestce o włosach jasnych jak złoto i oczach zielonych jak leśne wzgórze jest utrapieniem całego personelu. Codziennie rano zaczyna miotać się po łóżku i wyć jak zwierzę, wypełniając swym krzykiem szpitalne sale. Dochodzi do siebie przez całe popołudnie, by wieczorem – już spokojny - iść do świetlicy i robić za duszę towarzystwa. Nikt nie potrafi jednoznacznie wskazać, co mu jest, bo brak jest jakichkolwiek urazów ciała. Mateusz jednak każdego dnia powtarza swoje przedstawienie, twierdząc, że coś mu wykrawa kawałek żywego ciała i zjada na jego oczach. W ciągu dnia rana się zrasta, a nazajutrz to coś przychodzi znowu…
Personel dawno machnął na niego ręką, zapisując kolejne pigułki. Tylko jakaś młoda stażystka bierze ołówek do ręki i wpisuje drobnymi literkami do akt imię „Prometeusz” i stawia przy nim znak zapytania.
Kolejny, o którego czasem zahaczy wzrokiem Edyta, jest mały i niepozorny. Tak chudy, że widać mu wszystkie kości. Sam nie je i pielęgniarze karmią go na siłę, pilnując, żeby nie zwracał pożywienia. Kiedy go pytają, dlaczego nie przyjmuje pokarmów, uśmiecha się smutno i wzrusza ramionami.
- Mnie nie wolno – brzmi cicha odpowiedź.
Ta sama stażystka podchodzi do niego i bierze na rozmowę. Godzinę później grafit ołówka skrobie w aktach o syndromie Tantala. Tu również pojawia się znak zapytania.
No i Szymek. Były sportowiec, który dźwigał kiedyś ciężary. Podobno w wyniku wypadku i urazu głowy coś mu się poprzestawiało, kariera się skończyła i wylądował tutaj. Nijak nie przypomina już dawnej gwiazdy sportu z pierwszych stron gazet.
Jednakże coś jeszcze z dawnych czasów pozostaje.
- Postaw mnie, idioto! – wrzeszczy każdego ranka Marta, wielka jak kaszalot siostra oddziałowa. – Postaw, mówię!
To już się staje tradycją tego szpitala. Szymek poluje na Martę na korytarzach a potem przy wtórze dzikiego rechotu pielęgniarzy podnosi ją wierzgającą i kopiącą i przestawia w inne miejsce. Marta go nienawidzi. Nie znosi kpiącego spojrzenia brązowych oczu i szelmowskiego uśmiechu, którym Szymon zwykle zjednuje sobie ludzi.
Oczytana w greckich mitach stażystka nie musi nic pisać. Szymek sam twierdzi, że w poprzednim wcieleniu był Syzyfem i musi toczyć siostrę oddziałową.
Edyta siedzi na łóżku, wpatruje się w ścianę i czeka na swego Orfeusza.


*

Wody Acheronu toczą się leniwie swoim rytmem, a wraz z nimi płyną myśli Eurydyki. Odpływają tak szybko, że bardzo ciężko później zebrać je z powrotem i zmusić umysł do posłuszeństwa. Eurydyka, nie mogąc przekroczyć rzeki, nie chce dodatkowo się w niej zagubić, dlatego walczy o odzyskanie jasności umysłu. Jednostajny i usypiający szmer wody budzi w niej niechęć. Mimo że nie lubi tego miejsca, nie decyduje się też, by odejść. To tu przekroczyła granicę pomiędzy dawnym a nowym życiem i to tutaj znajdzie ją jej ukochany.
Towarzyszy jej Charon. Brodaty, siwy i szpetny starzec ubrany w poszarpany strój niewolnika i okrągły kapelusz podróżny przewozi dusze zmarłych na drugą stronę. Nieszczęśnicy wiosłują zawzięcie, podczas gdy on stoi w łodzi nieruchomy jak posąg i steruje. Nie przewiezie bez zwyczajowej zapłaty, ale też nie pozwoli przekroczyć granicy z powrotem.
Na początku Eurydyka czuje wdzięczność, że nie jest sama, że tuż obok jest ktoś, komu może się wyżalić i opowiedzieć o swoim żalu, rozpaczliwej nadziei, że może być wysłuchana. Bardzo szybko odkrywa, że w sercu Charona nie ma litości i nie znajdzie dla siebie współczucia. Jedyne na co może liczyć to cynowy kubek z wodą.
- Pij, dziewczyno! – Głos przewoźnika jest nieprzyjemny i chrapliwy, jak gdyby jego właściciel odzywał się tylko z rzadka. – To ci dobrze zrobi.
- Co to jest? – pyta niepewnie.
- Woda z Lete – odpowiada. - Pij, a odejdą dręczące cię myśli. Zapomnisz.
Przez ułamek sekundy Eurydyka ma ochotę go posłuchać. Podnieść kubek do ust i – w ogóle się nie zastanawiając – wypić wodę duszkiem. Propozycja jest kusząca, stary przewoźnik czeka, a wiatr nuci do ucha melodię ciszy i spokoju. Mogłaby zapomnieć. Mogłaby przestać wyczekiwać bez końca tak jak te dusze zmarłych, które będą błądziły po Hadesie bez celu przez całą wieczność i dłużej.

Odrzucony ze wstrętem kubek toczy się z brzękiem po ziemi…


*
- Mam propozycję. Zacznijmy od początku.
Skulona na krześle dziewczyna nie reaguje. Nie pierwszy raz, ale doświadczony lekarz nie jest z tych, co by się szybko zrażali.
- Powiesz mi skąd przyszłaś? Gdzie mieszkałaś? Jakie było twoje życie przed szpitalem?
Edyta nie odpowiada. Z reguły rzadko się odzywa i nie wygląda na to, by teraz miała zmienić swoje przyzwyczajenia.
- Kim jesteś? Co lubisz robić?
Dziewczyna zna te pytania. Powtarzają się z nużącą regularnością. Za każdym razem lekarz drąży coraz głębiej i coraz bardziej uparcie, a Edycie coraz trudniej przychodzi udawać, że nie interesują jej jego wysiłki.
- Znów mi powiesz, że masz na imię Eurydyka? I że Orfeusz przyjdzie po ciebie choćby miał przywędrować z samego końca świata?
Drań. Taki sam jak oni wszyscy. Niczym mu nie zawiniła, więc dlaczego ją dręczy.
- Tak, mam na imię Eurydyka. - Dziewczyna nie wytrzymuje – Tak, czekam tu na niego i wierzę, że się w końcu zjawi.
Doktor patrzy na nią i kiwa głową. W jego oczach widać współczucie.
- Tylko po co, Edyto? Nawet gdyby przyszedł, czego miałby tutaj szukać?
Krzesło z hukiem opada na podłogę, a dziewczyna stoi przed lekarzem zraniona i wściekła. Puste dotąd oczy płoną.
- Pieprz się! – wrzeszczy. – Ty biała, psychiczna, gówno warta świnio! Pieprz się!

Trzask zamykanych drzwi odbija się echem w całym budynku…

*

„…Po śmierci ukochanej Orfeusz przestał grać i śpiewać. Chodził po łąkach i gajach i wołał: „Eurydyko! Eurydyko!”. Odpowiadało mu tylko echo i zrozpaczony ważył się na szalony wyczyn. Postanowił pójść do podziemia. Wziął ze sobą tylko swoją lutnię czarodziejską. Nie wiedział, czy to wystarczy, ale nie miał żadnej innej broni. Charon tak się zasłuchał w słodkie tony jego muzyki, że przewiózł go za darmo i bez oporu na drugi brzeg. Straszliwy Cerber przepuścił go bez oporu. A kiedy stanął Orfeusz przed władcą podziemia, nie przestał grać, lecz potrącając z lekka struny harfy, skarżyć się zaczął, a skargi układały się w pieśni. Zdawało się, że w królestwie milczenia zaległa cisza większa i głębsza niż zwykle. I stał się dziw nad dziwy: Erynie, nieubłagane, okrutne, bezlitosne Erynie płakały…
Tak mówią mity, rzeczywistość uparcie milczy. Może rzeczywiście bajki są tylko po to, by odpychać prawdę i sączyć kłamstwa w ludzki umysł. Uwierzysz a spotka cię gorzkie rozczarowanie. Możesz ufać bez końca i nigdy się nie doczekać. Ciekawe, dlaczego literatura pełna jest opisów cierpiącego Orfeusza, który ważył się na szaloną rzecz i zapewnił sobie na stałe miejsce w świecie.
Jakoś nikt nigdy nie zapytał, jak musiała sobie radzić samotna Eurydyka.

Kiedy Charon podsuwa kolejny kubek z wodą z Lete, trudniej jest powiedzieć nie.


*

Dni w szpitalu są do siebie podobne jak dwie krople wody. Białe. Gdyby Edyta chciała je opisać, powiedziałaby, że tu wszystko ma tę samą jednolitą barwę. Kitle lekarzy, przepastne korytarze, pościel, mała tabletka w założeniu mająca czynić cuda i plastikowy kubek. Biała jest przestrzeń, która rozciąga się przed oczami i czasem wydaje się, że czerń podziemnego królestwa jest bardziej przyjazna. W lepkich, gęstych ciemnościach nie widać, co cię czeka i mniej one przerażają niż ogrom przestrzeni po horyzont.
Zachowanie pacjentów również rzadko odbiega od normy. Pobudkę ustala nie budzik a przenikliwy, świdrujący w uszach wrzask Mateusza. Chłopak wije się po podłodze, a jego krzyków nie uciszają nawet środki uspokajające. Zdenerwowany Tadek znów odmawia jedzenia i jednemu z pielęgniarzy w końcu puszczają nerwy. Podczas, gdy ten się awanturuje, Tadek kuli się w kącie jak bezradne dziecko, mamrocząc swoją mantrę.
- Mnie nie wolno…, mnie nie wolno…
W tym wszystkim Szymek i Edyta wydają się oazą spokoju. Dziewczyna siedzi na łóżku, pochyla głowę i oplata ramionami kolana. Przysłuchuje się cichym dźwiękom radia, które włączyła grupka młodych stażystek. Szymek krąży po korytarzach. Przemyka się bezszelestnie wzdłuż białych ścian i robi to tak bezszelestnie, że nie zwraca na siebie uwagi. Rozgląda się uważnie i dostrzega swój cel. Marta, pochłonięta składaniem prześcieradeł, nie widzi go, a sam Szymek potrafi skradać się tak cicho jak kot. I pewnie by mu się udało, gdyby nie nadepnął niechcący na porzuconą przez jakieś dziecko zabawkę. Pisk gumowej laleczki zwraca uwagę Marty i kobieta odskakuje na widok Szymka i chowa się za stołem. Niezrażony Szymek krąży wokół mebla chcąc zadość uczynić tradycji, ale nadejście pielęgniarzy kładzie kres jego wysiłkom. Posyła jej swój szelmowski uśmiech i odchodzi żegnany nienawistnym spojrzeniem.
- Tobie też dają w kość – komentuje zmęczonym głosem pielęgniarz. Cierpiący cały ranek Mateusz potrafi wykończyć każdego.
- Mamy tu cholerny panteon greckich bóstw! – wypluwa z siebie Marta. – Jeszcze Zeusa z piorunem nam brakuje! Do tej pory myślałam, że gorsza była tylko drużyna przywódców światowych kilka lat temu! – Kobieta ze złością ciska zmięte prześcieradła do szafy. – Ale z ich strony groziło nam tylko to, że Adolf pomaluje cały szpital na różowo, a Churchil zadręczy prośbami o whisky i cygara!
Rzuca ostatnie prześcieradło i odpływa niczym wielki biały wieloryb.
Po południu dochodzi do jeszcze jednego zgrzytu, tym razem z najmniej oczekiwanej strony. Radio wciąż gra, zapomniane przez stażystki. Przysłuchującym się pacjentom podoba się ballada śpiewana mocnym męskim głosem. Siedzą jak zaczarowani, a muzyka porusza duszę i więzi w swych okowach.
Niespodziewanie Edyta wpada w histerię. Dziewczyna zrywa się ze swojego miejsca, wrzeszczy i rwie włosy z głowy. Jest to zaskakujące tym bardziej, że nigdy wcześniej tak się nie zachowywała. Pielęgniarze próbują ją uspokoić, ale ona wyrywa się i szarpie. Przypada do radia i tuli je do siebie, płacząc i dławiąc się szlochem. Z niezrozumiałego bełkotu można wychwycić powtarzające się słowa „Orfeuszu…, Orfeuszu…”.
Stary lekarz wchodzi do sali, odbiera rozpaczającej Edycie odbiornik i przekręca gałkę.
Zalega cisza.

*

W królestwie podziemi nie znano muzyki. Tak jak nie znano radości, nadziei i ukojenia. W ciszy błądzą zmarli, płyną piekielne rzeki, a Danaidy bez słowa skargi napełniają beczkę bez dna. Milcząca Persefona wyczekuje wiosny a Charon gestem wskazuje miejsce na łodzi.
Eurydyka nie potrafi cierpieć w ciszy.


*

Skrzypią cicho drzwi i stary doktor wchodzi do izolatki. Podchodzi do łóżka, na którym leży płacząca dziewczyna.
- Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę, Edyto?
Nie odpowiada.
- A każdą kolejną?
Znów cisza. Lekarz podsuwa sobie krzesło i siada obok niej. Edyta odsuwa się i odwraca głowę do ściany.
- Oboje wiemy, dlaczego tu jesteś – mówi mężczyzna. – Ale tylko ja popełniłem błąd. Za długo pozwalałem ci się łudzić i udawać, że jesteś kimś innym. Myślałem, że należy działać powoli, stopniowo rozluźniać więzy, które cię łączyły z tamtym chłopakiem. Mam wrażenie, że należało przeciąć je od razu, nie bawiąc się w sentymenty.
Edyta podnosi na niego zapuchnięte oczy. Mimo wszystko jest ciekawa tego, co powie.
- Zastanawiałaś się kiedyś, po co to wszystko? Czy on doceni twój żal? – pyta spokojnie lekarz. – Gdybyś miała kiedyś szansę, co być powiedziała człowiekowi, który nie chce mieć więcej z tobą nic wspólnego?
- Nie wiem – dochodzi go stłumione. - Że nie rozumiem, dlaczego? Że nie mam pojęcia, jak znaleźć w sobie siłę, żeby zmierzyć się z tym wszystkim? Że mimo wszystko żałuję, że go poznałam, gdyż inaczej losy Orfeusza i Eurydyki potoczyłyby się zupełnie inaczej? Nie mam pojęcia.
- Myślisz, że dojrzałaś do tego, by mu to wszystko opowiedzieć.
Wzruszyła ramionami.
- Dlaczego pytasz?
Lekarz patrzy na nią poważnym wzrokiem.
- Jest tutaj.


*

Hades oddał Orfeuszowi Eurydykę i kazał ją Hermesowi wyprowadzić na świat z powrotem. I jedno jeszcze powiedział: Eurydyka iść będzie za Orfeuszem, za nią niech kroczy Hermes, a Orfeusz niech pamięta, że nie wolno mu oglądać się za siebie.
Poszli. Droga wiodła przez długie, ciemne ścieżki..
Nie obracaj się, myślała, wpatrzona w jego plecy, na bogów i wszystkich świętych, na siedem cudów świata i ognie piekielne, błagam, tylko się nie…
Odwrócił się.
Edyta patrzy jak zahipnotyzowana w znajome, niebieskie oczy. Spoglądają na nią zimno, z niechęcią i oceniają. Stoi przed nią zupełnie obcy człowiek, inaczej go zapamiętała. Olek taksuje ją wzrokiem, a na jego ustach pojawia się drwiący grymas.
- Chryste, dziewczyno, coś ty ze sobą zrobiła? – brzmi zamiast powitania. – Słyszałem, że ci odbiło, ale nie sądziłem, że aż tak!
Odgarnia splątane włosy z wymizerowanej twarzy, ale pierwszego wrażenia nie da się już zatrzeć.
- Mam nadzieję, że mnie poznajesz - pyta podejrzliwie.
- Poznaję. Czekałam na ciebie. – Zasycha jej w gardle i nie jest pewna, czy będzie mogła wydusić z siebie jeszcze słowo.
- Wiem – krzywi się. Widzi, że jest spięty. Nie czuje się pewnie wśród białych ścian szpitala. – Była u mnie twoja matka po prośbie. Wiesz, że zostawiłaś u mnie kilka swoich rzeczy? Jakieś książki, płyty i pluszowego misia.
Rzuca jej podniszczoną, wyliniałą zabawkę. Edyta chwyta ją i zastanawia się, co powiedzieć. Gdzieś wyparowała odwaga. Zresztą nawet nie pamięta już tego, o czym opowiadała niedawno lekarzowi.
- Jak…, jak sobie radzisz? – Tylko tyle zdołała wymyślić.
- Na pewno lepiej od ciebie! – śmieje się sardonicznie a Edyta chciałaby się skulić w sobie jak mały kociak, ale wie, że nie może. – Za tydzień ruszamy z zespołem w objazd po Polsce. A za miesiąc robimy najazd na Londyn. Podpisaliśmy kontrakt, wydadzą moje płyty… - opowiada z entuzjazmem. - Zrobiliśmy casting do zespołu tanecznego. Wczoraj jedna z dziewczyn się rozchorowała i nawet myślałem, żeby ściągnąć ciebie, bo co jak co, do tańca to ty się nadajesz, ale teraz... no, wiesz…
- Wiem. – odpowiada cicho.
- Nie łam się, mała! Wyjdziesz z tego! Pomyśl, może jeszcze zostaniemy przyjaciółmi? – klepie ją po plecach. Nienawidzi tego litościwego gestu. – Tylko zrób coś z sobą, bo mogłabyś zagrać Babę Jagę bez charakteryzacji! Nawet ja się przestraszyłem!
Jakie to smutne, że zniszczona zabawka jest jedynym, co jej po nim pozostaje.


*

Płaczą wody Acheronu, szumią żałośnie trzciny, a wiatr wyśpiewuje swe skargi. Eurydyka nie ma już łez. Pieką ją suche oczy, zamiast rozpaczy jest pustka, którą trzeba na nowo wypełnić. Tylko czym, bo przecież nie ciemnością, której jest tu w nadmiarze, ani nie ciszą, bo milczenia ma już dość. Nie gniewem i nie nienawiścią, bo na co jej to.
Charon podpływa bezszelestnie na swojej łodzi.
- Mówiłem ci – mówi szorstko.
- Odejdź! – Eurydyka wstaje z ziemi. Wrze w niej bunt, który rozpala w duszy płomień.– Odejdź stąd, starcze, bo nie skorzystam z twojej propozycji.
Przewoźnik wystawia przed siebie cynowy kubek z wodą z Lete. Wystarczy jeden łyk, by pamięć o Orfeuszu rozwiała się jak dym.
Eurydyka bierze kubek i rozbija go skałę niedaleko. Wilgotne krople wsiąkają w popękaną czarną ziemię, a w oczach starca pojawia się gniew. Dziewczyna nie czeka na burzę, odwraca się i odchodzi. Maszeruje coraz szybciej i szybciej, aż w końcu puszcza się biegiem. Rozpuszczone włosy plącze wiatr, mokra rosa przylega do sukni a ciemności otwierają przed nią stęsknione ramiona i otulają czarnym płaszczem. Błądzi po omacku, próbuje znaleźć właściwą drogę i dusi się od zapachu siarki. Słysząc plusk wody i wpadając niespodziewanie po kolana w wodę przez chwilę sądzi, że wróciła do punktu wyjścia. Zaraz jednak lepkie ciemności rozwiewają się jak mgła i może zobaczyć czarne wody Styksu.
Dziewięć wstęg toczy się leniwie, oplatając piekielne królestwo i odcinając ostatecznie wielu śmiałkom drogę ucieczki. Odbierając, ale jednocześnie innym oferując coś zupełnie nowego. Eurydyka patrzy na rzekę, która zrodziła zastępy bohaterów, naznaczyła piętnem nieśmiertelności, wtłoczyła w ich serca odwagę, a ciału dała ofiarowała niezwykłą siłę, by mogli zmierzyć się z przeciwnościami losu.
Lodowata woda obmywa jej stopy. Zaczyna zastanawiać się, co słynna rzeka mogłaby ofiarować właśnie jej, skoro jej dusza i ciało przebywają zupełnie gdzie indziej. Zanim zdąży się nad tym głębiej zastanowić, słyszy krzyk i zza zasłony ciemności wybiega Charon.
- Eurydyko! – W jego głosie pobrzmiewa ostrzeżenie – Eurydyko!
Puszczony jej tropem trzygłowy Cerber jest szybki jak błyskawica, Erynie, skrzydlate boginie zemsty wyprzedzają ludzkie myśli. Eurydyka nie daje im szans. Bez wahania rzuca się w wodę i mroczna toń zamyka się nad jej głową. Przenika ją chłód, tak dotkliwy, że przenika do szpiku kości, wraz z krwią sięga serca i mrozi umysł. Tak zimna mogłaby być tylko śmierć, gdyby nie to, że Styks daje przecież życie. Czarne fale obejmują we władanie ciało Eurydyki i wypłukują do czysta żal, rozpacz i wszelką słabość.
Kiedy mocarna siła wyrywa ją z głębin rzeki, jest już za późno. Charon stoi wściekły na brzegu, Erynie drą pazurami powietrze, ale niewiele mogą jej zrobić. Dziewczyna trzęsie się z zimna w przemoczonej koszuli i spokojnie czeka na słowa potępienia.
- Ty głupia… – zaczyna przewoźnik głosem jak pomruk burzy. – Zdajesz sobie sprawę, co uczyniłaś?!
- Zdaję – mówi. Ogarnia ją radość i szczęście, o którym zdążyła prawie już zapomnieć. Na duszy jest jej tak lekko, że ma ochotę wspiąć się na palce i zatańczyć jak za dawnych dni. Odchyla głowę do tyłu i śmieje się. Szczerze, głośno i obco, bo to miejsce zna tylko łzy. – Oczywiście, że wiem! I gdybym mogła to zrobić jeszcze raz, z chęcią bym to powtórzyła!
Już wie, co jej dolega, a czego boi się Charon.
To nadzieja.
To też siła, którą wlały w jej duszę wody Styksu.
To władza nad sobą i pewność, że jej być albo nie być nie zależy już tylko od obrzydliwego starca na chybotliwej łodzi.
Przeświadczenie, że mimo słabości jest w stanie dać sobie radę i odnieść zwycięstwo.
To wiedza, że choć brakło Orfeusza, Eurydyka nie została sama i ma dla i do kogo wrócić.
Powiadają, że gdy zanurzysz w Styksie choć fragment ciała, hartujesz się, nabierasz odwagi i jesteś gotów bez strachu przyjąć życiowe ciosy.
Eurydyka zanurzyła własny umysł.
- Łudzisz się, że możesz coś zmienić! – Charon jest bezsilny i wściekły i sprawia jej to niemałą satysfakcję. Coś się zmieniło, choć prawie tego nie widać. Niby świat jest ten sam, niby Hades jest tak samo czarny i nieprzyjazny jak był, ale ona czuje się inaczej. – Nigdy ci się nie uda. Tutaj nie znajdziesz swojej nadziei, bo dawno temu przepadła!
Eurydyka już go nie słucha. Przechodząc obok wściekłego starca uśmiecha się do niego, wiedząc, że jego słowa nie mogą już jej zatruć.
- Owszem, jest coś, co chciałabym zmienić. A nadzieja sama się znajdzie, Charonie, bo jej nie można zniszczyć.


*

W Tartarze, samym sercu piekła pokutuje Tantal. Jest nieśmiertelny, dlatego tym sroższa jego kara. Stoi po kostki w wodzie, której nie może się napić, widzi dorodne owoce, ale jabłonka unosi gałęzie wysoko do góry. Wyklęty syn Zeusa cierpi z głodu i pragnienia i żałuje błędu, którego nie można już naprawić.
Gdy unosi wzrok, z początku nie wierzy własnym oczom. Na brzegu stoi dziewczyna, wyraźnie na niego czeka i Tantal, choć nieufny, wyłazi z jeziora. Wyciąga rękę i dotyka z wahaniem jej ramienia.
- Nie, to już przechodzi ludzkie pojęcie! – mówi z goryczą, zamiast powitania. – Głodzą mnie i odmawiają wody. To rozumiem. Ale ja baby nie miałem od tysięcy lat i nagle zsyłają tu ciebie! To jakaś kolejna sztuczka?
- Nikt mnie nie przysyłał – uśmiecha się Eurydyka. – Wiem, że mnie nie pamiętasz, ale ja nie zapominam przyjaciół. Chcę ci pomóc.
- Niby jak?
- Pomyśl o czymś, czego najbardziej ci brakuje – szepcze.
Tantal patrzy na ciemności za ich plecami i potrząsa głową. Zwraca wzrok ku drzewku, a na jego twarzy gości smutek.
- Nie mogę stąd odejść. Ale przynajmniej chciałbym naprawdę uwierzyć, że mam po co tu zostać.
Eurydyka chce spełnić jego prośbę. Styks dał jej siłę i przekonanie, że sobie poradzi. Podchodzi do jeziorka, którego wody nie cofają się przed nią i czerpie życie w złożone dłonie. Gdy wraca, Tantal dopada jej w mgnieniu oka i pije. Domaga się jeszcze i dziewczyna nosi mu wodę długi, długi czas dopóki ten nie zaspokoi pragnienia. Mężczyzna nie marnuje ani kropli, całuje jej wilgotne dłonie, wtula twarz w mokrą suknię, a Eurydyka nie myśli więcej o Orfeuszu.
- Jabłko – mruczy mężczyzna i dziewczyna przygina ku ziemi gałęzie z dorodnymi owocami. Drzewko zbyt długo się wahało i zanim zdąży podnieść ramiona ku górze, Tantal zaspokaja głód.
- Dziękuję – mówi, tuląc ją do siebie. – Niedługo znów będę głodny i będzie chciało mi się pić. Ale przynajmniej wiem, że mam po co walczyć.


*

Ponad skalnym urwiskiem krąży orzeł. Płynie w powietrzu, a jego ogromne skrzydła rzucają złowrogi cień. Czujne oczy wypatrują celu. Znajdują go i wielki ptak opada gwałtownie w dół. Równie szybko zostaje rzucony kamień i orzeł, skrzecząc, rezygnuje z posiłku i zmienia trajektorię lotu.
- Piękny gest. Ale on jutro znów przyleci.
Eurydyka odwraca się na dźwięk znajomego głosu. Rozciągnięty na skale Prometeusz uśmiecha się do niej zmęczonym uśmiechem herosa, którego zgubiła miłość do wszystkich ludzi.
- Wiem – odpowiada. – Dzisiaj jednak nie dostał tego, co chciał. Nie powiesz mi, że tego nie doceniasz.
- Doceniam. – Prometeusz przygląda jej się z ciekawością. – Zwłaszcza, że Hades nie jest miejscem, gdzie można by odrzucić pomoc. Miałem nadzieję, że zjawi się ktoś taki jak ty.
Eurydyka podchodzi i ciągnie za łańcuchy, którymi heros przybity jest do skały. Są ciężkie i dziewczyna nie daje rady ich zerwać. Przez chwilę siłuje się z nimi bezskutecznie, ale jest zbyt słaba, by dać im radę.
- Zostaw. Niech wiszą. Chcę pamiętać, dlaczego mnie nimi skuli.
- Dlaczego? – nie rozumie Eurydyka. – Co chcesz tym udowodnić?
- Nie wiesz? – uśmiecha się smutno Prometeusz. – To cena, jaką płacę za uczucie. My wszyscy płacimy, gdy oplatają nas kajdany. Jeśli zardzewieją i opadną, to będzie znaczyło, że moja miłość wygasła. A ja chcę, żeby nadal trwała.
Pamięta. Słabi byli niegdyś ludzie i potrzebowali wsparcia. Prometeusz sprzeniewierzył się bogom, kradnąc święty ogień i płacąc za to wysoką cenę z miłości do ludzi.
- Było warto? – pyta cicho, choć już zna odpowiedź.
- A ty? Czy było warto?
Eurydyka nie wie, co powiedzieć. Wspomina Orfeusza, którego kochała tak mocno, że nie dopuszczała do siebie myśli, iż mógłby odejść. Tęskni za nim i za jego muzyką, która przywiązała ją do ukochanego bardziej, niż on sam się starał. Czuje żal, złość i chce to wszystko wykrzyczeć. Kiedy już myśli, że zna odpowiedź przypomina sobie czarne wody Styksu i wiarę, która nadała sens jej czekaniu i dzięki której odważniej patrzyła w ciemność.
- Myślę, że było.
Prometeusz kiwa głową.
- Idź, dziecko. Mój orzeł jutro powróci, ale dzisiaj radośniej pożegnam ten dzień. Idź i wspomnij jeszcze kiedyś swojego Prometeusza.


*

Na zboczach stromej góry toczy się walka. Zwykły człowiek, zapierając się mocno piętami w piach toczy kamień. Naprężają się potężne mięśnie, pot spływa po plecach, a zęby zaciskają się w wysiłku. Jest tym trudniej, że żwir osuwa się spod nóg, a głaz toczy się opornie. Pod samym szczytem jakaś mocarna siła wyrywa skałę Syzyfowi z rąk i ciska go w dół. Mężczyzna prostuje się z wysiłkiem i schodzi w dół.
- Witaj, Eurydyko – mówi do niej zdziwiony. – Nie sądziłem, że moja praca może być na tyle ciekawa, żebym miał publiczność.
Posyła jej szelmowski uśmiech, staje za kamieniem i zaczyna go znowu pchać, powoli, mozolnie, ku górze. Dziewczyna postępuje za nim.
- Nie nazwałabym jej ciekawą. To byłoby ostatnie słowo, jakim bym ją określiła – odpowiada. – Zawsze byłam ciekawa, za co cię ukarano?
- Kochałem życie, mała. I nienawidziłem śmierci. Będę pamiętał o tym przez całą wieczność.
- A jak długo trwa wieczność? – Eurydyka kładzie dłonie na głazie i wyczuwa jego drżenie. Jest szorstki, popękany, a ostre krawędzie ranią palce. Zaczyna pchać razem z Syzyfem.
- Nie wiem, moja droga. Dla każdego inaczej – dyszy i zapiera się mocniej o kamień. – Staram się o tym nie myśleć.
- W takim razie, o czym myślisz? – chce wiedzieć Eurydyka.
- Że mam cel, dziewczyno. I że nieważny jest koniec, ale droga pomiędzy dołem a szczytem. To, czego dowiem się o sobie, czego dokonam i czego się nauczę. Choćby dlatego wtaczam ten kamień.
- Nigdy się nie poddasz? – Eurydyce coraz bardziej drżą ręce. Głaz jest oporny a ciężar wręcz niewyobrażalny.
Syzyf odrzuca głowę do tyłu i zaczyna się śmiać. Głośno, serdecznie, a cały Tartar zamiera na chwilę, słysząc ten dźwięk.
- Nie. Bo gdybym chciał zrezygnować, po co w ogóle bym zaczynał? A ty, Eurydyko, ty również masz po co walczyć.
Jeszcze niedawno by mu zaprzeczyła. Powiedziałaby, że bez Orfeusza nie ma dla niej życia. Tyko, że była jeszcze rodzina, przyjaciele, taniec, który ukochała i deski teatru, na których chciała się kiedyś znaleźć.
- Tak, tacy jak my nigdy się nie poddają – mówi Syzyf.
W tej samej chwili głaz wyrywa się na nowo z rąk i spada. Jej towarzysz odwraca się i raz jeszcze zaczyna kroczyć w dół.


*

Wstaje nowy dzień. I chyba inny, co personel szpitala zauważa niemal od razu. Nie słychać wrzasków Mateusza. Chłopak śmieje się wraz ze stażystkami i pierwszy raz nie narzeka na bóle hipochondryka. Tadek wślizguje się nieśmiało do sali jadalnej, kiwa głową Edycie i poodsuwa sobie talerz. Próbuje jeden kęs, drugi, a potem rzuca się łapczywie na jedzenie, prosząc o jeszcze. Prosi o jabłka i wnet leży koło niego stos ogryzków.
- Co znowu? – mruczy jakiś pielęgniarz. – Teraz próbuje w drugą stronę?
Stary lekarz staje w drzwiach i w milczeniu obserwuje swoich pacjentów. Jego spojrzenie wędruje od Mateusza, po Tadka i Edytę, której oczy są mniej puste niż zwykle i mają w sobie ciepło.
- A gdzie jest …? – pyta ktoś podejrzliwie i nie kończy.

Z lewego skrzydła budynku słychać wrzask rozwścieczonej Marty…


*

Woda chlupoce wokół burty łodzi i kołysze nią leniwie. Wsparty o swój kostur Charon patrzy na dusze zmarłych, które odchodzą w ciemność napojone wodą z Lete. Na piaszczystym brzegu Acheronu tańczy Eurydyka. Wiruje tak lekko i zwiewnie, jakby unosiła się w powietrzu. I dowodzi, że nie tylko muzyka może poruszać. Obserwujące dziewczynę bezlitosne Erynie nie płaczą tak, jak płakały przy dźwiękach lutni. Zastygają jednak w milczeniu i nie odwracają wzroku. To dla nich coś nowego, bo przecież w królestwie piekieł nie da się zaznać szczęścia.
- Wróciłam – mówi Eurydyka na widok starca.
- Znalazłaś to, po co wyruszyłaś? - pyta.
- Oczywiście! – siada na brzegu i patrzy na przeciwległą stronę. Jest daleko, a ona nie ma własnej łodzi. Widzi jednak nikłe światełko i słyszy wołanie świata. Wie, że z każdym dniem to światełko będzie się przybliżało, a ponad wodami Acheronu przerzucony zostanie solidny most.
Charon podąża za jej spojrzeniem i jego twarz robi się chmurna. Cynowy kubek, którym zwykle czerpie z Lete, leży zapomniany na ziemi.
- Co będziesz robiła? – pyta ponuro.
- Czekała! – wykrzykuje. – Nie przestanę, bo tacy jak ja, nigdy nie ustają!

Nad brzegiem błotnistego Acheronu, tuż obok Charonowej łodzi tańczyła Eurydyka…


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Pon 23:29, 06 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pią 10:52, 10 Lip 2009    Temat postu:

Oceniania czas zacząć!

Pomysł:
A-0,3
B-0,7
Ja bardzo przepraszam, że tak surowo. Naprawdę o tym długo myślałam ale pomysł "A" wypadł trochę zbyt blado przy pomysle swojego przeciwnika. To wszystko już gdzieś było:"Titanic" lub "Posejdon" i inne.
"B" zaskakiwał świeżością i oryginalnością. Niby też historia Orfeusza i Eurydiki jest często przytaczana w literaturze, ale rzeczywiście "jakoś nikt nigdy nie zapytał, jak musiała sobie radzić samotna Eurydyka."
Ten pomysł z akcją dziejącą się na płaszczyźnie dwóch światów - bezbłędny.

Styl:
A - 0,5 tekst był "ciężki" Nie leciało się po nim płynnie ale zdobywa uznanie starannoscią wykonania, brakiem literówek. Autorka bardzo się postarała, widać że się rozwija ale musi nabrać lekkosci pióra.
B - 0,5 ojoj! dusza jęczy, wyje, miota się. Trochę literówek było i gdzieś zaszalała interpunkcja. Ale... magia opowiadania, płynność sprawiły, że czytało się go z zapartym tchem.

Realizacja tematu:
A - 0,4 zabrakło 1 warunku.
B - 0,6

Ogólne wrażenie:
A - 0,9
B - 1,1
Teksty bardzo mi się podobały oba, ale więcej punków przyznaję "B" - powody wymieniłam wyżej.
Gratuluję obu paniom!

Razem:
A - 2,1
B - 2,9
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vil




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 10:42, 11 Lip 2009    Temat postu:

Pomysł:
A-0,5
B-0,5
Pomysłów postanowiłam nie porównywać, jedynie ich realizację. Dla mnie oba są dobre.

Styl:
A - 0,3
B - 0,7
Obu tekstom przydałoby się oko bety, jednak tekst "B" jest dla mnie zdecydowanie bardziej przyswajalny.

Realizacja tematu:
A - 0,4
B - 0,6
W tekście "B" wszystkie warunki są nierozerwalnie wplecione w treść opowiadania i mają znaczenie dla opowiadaniej historii.

Ogólne wrażenie:
A - 0,8
B - 1,2


Razem:
A - 2,0
B - 3,0
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luinehil




Dołączył: 12 Lip 2009
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 16:48, 12 Lip 2009    Temat postu:

Pomysł:
A - 0,4
B - 0,6

Pomysł z tonącym statkiem wydał mi się mniej oryginalny niż pomysł z przedstawieniem akcji w szpitalu psychiatrycznym. Poza tym tekst B zawierał wątek nie tylko Eurydyki i Orfeusza, ale i innych postaci mitologicznych, co mi się bardzo spodobało.

Styl:
A - 0,4
B - 0,6

Tekst B, mimo że dłuższy, czytało mi się o wiele łatwiej niż tekst A.

Realizacja tematu:
A - 0,4
B - 0,6

Ogólne wrażenie:
A - 0,6
B - 1,4

Uważam, że tekst B był bardziej interesujący i lepiej mi się go czytało, jednakże tekst A nie był zły. Po prostu bardziej spodobał mi się tekst B.

Razem:
A - 1,8
B - 3,2

Pozdrawiam.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pokrzywa




Dołączył: 04 Wrz 2008
Posty: 86
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.

PostWysłany: Nie 20:01, 12 Lip 2009    Temat postu:

Pomysł:
A: 0,25
B: 0,75
A sprawiało wrażenie jakby powtórki z "Titanica", chociaż niewątpliwie to, jak się zachował bohater jest bardziej wiarygodne od lansowanego poświęcenia i bohaterstwa w czasie katastrofy. Tytuł jednak w starciu z opowiadaniem brzmi trochę jak oderwany i wzięty, no może nie z sufitu, ale z żyrandola.
B... cóż. Znacznie lepszy, wszystko jest na swoim miejscu, nie wciśnięte na siłę, ale będące częścią opowieści.

Styl:
A: 0,3
B: 0,7
A? Nic specjalnego, ale sztywnie intelektualny, nie poddający się emocjom ton i tak prezentuje się lepiej, niż robiłby to na wskroś emocjonalny, tragiczny. Ale i w nim coś nie gra.
Drugi o wiele lepszy, czytało się gładko.
W obu straszliwe ilości błędów.

Realizacja tematu:
A: 0,45
B: 0,55
W A było chyba wszystko, aczkolwiek nie zarejestrowałam owocu ani kamienia. Natomiast realizacja ostatniego punktu srogo mnie zawiodła, zabrzmiała... mdło. Tak na odczepnego. Wszystko gdzieś przemknęło bokiem, niezauważone.
W drugim nie dostrzegłam choroby (potem ją znalazłam, ale jest bardzo, bardzo na słowo honoru), ale wszystkie inne były świetnie widoczne.

Ogólne wrażenie:
A: 0,5
B: 1,5
Do tekstu A zraził mnie trochę wstęp z urywanymi zdaniami, strrrasznie ich nie lubię, są takie nieharmonijne i wybijają z rytmu. Dalej zraziły mnie dzikie ilości błędów. Czy w regulaminie pojedynków nie ma słowa przypadkiem o wspólnej becie? Tu by na pewno się przydała.
Drugi tekst po prostu wciągnął.

Razem:
A: 1,5
B: 3,5
Chyba popadam w skrajności z tym ocenianiem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
mystery




Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Nie 22:53, 12 Lip 2009    Temat postu:

A więc i ja ocenię, zaganiania przez Kaliope i Min.

Pomysł:
A - 0,5
B - 0,5

W A motyw tonącego statku, no było, było. Ale akcje w szpitalu psychiatrycznym? Też dość oklepane.

Styl
A - 0,6
B- 0,4

W B dużo błędów i jak dla mnie za bardzo patetycznie. Natomiast tekst A bardziej dopracowany, choć ciężej się czytało.

Realizacja tematu:

A - 0,4
B - 0,6

Kaliope już mówiła, że jednego warunku zabrakło, prawda?

Ogólne wrażenie:
A - 1,2
B - 0,8

Mimo wszystko, tekst A bardziej trzymał mnie w napięciu. Nie wiem, taki mam gust. Lubię takie tragizmy... Tekst B dla kogoś, kto lubi wartką akcję, może nie wydać się aż tak rewelacyjny.

Razem:
A - 2,7
B - 2,3

Pozdrawiam, mystery.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Orlando




Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 19:52, 13 Lip 2009    Temat postu:

Pomysł

No i co ja mam zrobić z tym jednym punktem? Trudna sprawa. Ponieważ oba pomysły podobały mi się mniej więcej tak samo, obie panie dostaną po równo.

A - 0,5
B - 0,5

Styl

A - 0,1
B - 0,9

Test B językowo i stylistycznie jest zdecydowanie lepszy. Oczywiście w obu pracach trafiały się literówki, ale w tekście A było dużo powtórzeń i stylistycznych potknięć (to opowiadanie wręcz błaga o betę). Poza tym szanowna autorka tekstu A nie mogła się zdecydować czy pisze w czasie przeszłym, czy w teraźniejszym i momentami każde zdanie pisała w innym. Nie wspominając już o trybie przypuszczającym, który jakoś nie bardzo pasuje mi do tekstu retrospektywnego. I w ogóle radziłabym używać go oszczędniej. Uważam także, że autorka tekstu A za mało powiedziała nam o swoich bohaterach. Gdy piszemy fic'a do jakiejś znanej książki, czy filmu nie musimy przedstawiać bohaterów, pisać kto jest czyim synem i dlatego nielubi tego, a darzy szacunkiem tamtego. Gdy tworzymy nowy "świat" musimy wyłonić go z chaosu i ukształtować od samego początku w najdrobniejszych szczegółach. W moim odczuciu, droga autorko, poskąpiłaś nam wiedzy o swoich bohaterach, nie stworzyłaś ich tylko naszkicowałaś, a to odebrało całej historii wiarygodności.

Realizacja tematu

A - 0,5
B - 0,5

Wydaje mi się, że oba tekstu spełniają wszystkie warunki.

Ogólne wrażenie

A - 0,7
B - 1,3

Choć nie jestem fanką greckiej mitologii, bardziej podobał mi się tekst B. To opowiadanie jest w każdym szczególe dopieszczone i przemyślane. Autorce udało się zbalansować rozpacz i nadzieję, i w ten sposób stworzyła niezwykle interesującą emocjonalną kombinację. A przy okazji ładnie wplotła w nią greckie mity. Co prawda pojawiła się w mojej głowie myśl, że jest to szpital dla 'opętanych' mitami. (A gdzie podział się stary, dobry Napoleon?) Ale muszę przyznać, że zdanie "był Syzyfem i musi toczyć siostrę oddziałową" - rozłożyło mnie na łopatki.

Razem

A - 1,8
B - 3,2

Obu paniom gratuluje bardzo ciekawego i udanego pojedynku
Pozdrawiam
Orlando

ps. chyba "JEST Syzyfem i musi toczyć siostrę oddziałową"?
albo - "BYŁ Syzyfem i musiał toczyć siostrę oddziałową".


Ostatnio zmieniony przez Orlando dnia Pon 19:54, 13 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Wto 20:27, 14 Lip 2009    Temat postu:

Administracja forum oraz pojedynkowiczki cieszą się z dużej frekwencji Very Happy

Tekst "A" - Minea - 11, 9 punktów
Tekst "B" - ma_dziow - 18, 1 punktów

Gratulujemy ma_dziow zwycięskiego pojedynku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Pojedynki Literackie im. Melpomene Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin